wtorek, 30 czerwca 2009

Weekend (5/16) + Chrzciny

czwartek
16.30 wyjscie z pracy
20.30 Pila - Szczecin
23.00 przyjazd do pierwszych rodzicow
23.59 przyjazd do drugich rodzicow

piatek
1.00 KIMA
4.30 Szczecin -> Berlin
8.45 Berlin -> Barcelona
12.00 Barcelona -> Falgars
14.30 Grill i pelen relax

sobota
13.00 poczatek chrztu
13.20 koniec chrztu
13.30 obiad - przekaski
14.30 obiad - przystawki
16.00 obiad - danie glowne (wielka noga jagnieciny)
17.00 obiad - deser
18.00 Falgars -> Sitges
20.00 poczatek krazenia samochodem po Sitges
22.00 koniec krazenia samochodu po Sitges (zmienni kierowcy)
22.30 - 1.00 spacerek po Sitges

niedziela
9.00 Sitges - Barcelona
11.30 Barcelona - Berlin
14.00 Berlin - Szczecin
17.00 Ostateczna wyprowadzka z Ostoi
20.40 USA juz wygrywa z Brazylia
23.00 USA na szczescie przegralo

poniedzialek
5.00 Szczecin - Pila
19.00 Zgon w Pile do nastepnego rana

Tak z grubsza rzecz biorac - 5000km

Nadmienic trzeba ze obiekt chrzczony (Emma) zachowywal sie niesamowicie i oczarowywal wszystkich, a uroczystosci choc nietypowe w czasie trwania jak na polskie realia, byly nad wyraz przyjemne. W ramach dowodow:

Sanktuarium w Falgars

Sitges

wtorek, 23 czerwca 2009

Weekend (4/16)

Minał kolejny tydzien. Uplynal glownie na probie utrzymania postepow w mgrce. Wzglednie sie udalo, costam juz dziala, costam jeszcze nie. KM im wiecej napisze swojej pracy tym wiecej uwaza ze powinna napisac, wiec mimo tego ze tekstu przybywa, to koniec pisania zamiast sie przyblizac, raczej ucieka w coraz bardziej odlegla przyszlosc.

NEWS - Wielki Szu stwierdzil ze ma amerykow i ich wspanialy system w dupie. Gdzie? W DUPIE! Zaskoczyl ich tym tak dalece, ze nawet nie zabardzo potrafili naklonic go do pozostania, takze najprawdopodobniej od lipca to ja bede Szu. Moze nie wielki, ale napewno jedyny. Jeszcze nie wiem czy to dobrze.

Sam weekend okazal sie byc nad wymiar spokojny (a przynajmniej nad wymiar w stosunku do oczekiwan). Jak zwykle obiadki i wspolne ogladanie TV lub inne social activities.

W sobote atrakcja byl Slub Politologow. Politolog w asyscie astronoma, studenta informatyki, wysokoprocentowego prawnika, prezesa SSWC, redaktora z krakowa, oraz mojej, opuszczal padol samotnosci i wstepowal w zwiazek malzenski pod okiem Kierowniczki Filli Urzedu Stanu Cywilnego w Szczecinie. Wstepowanie poszlo gladko. Banany na twarzy mieli chyba wszyscy oprocz Studentki Informatyki towarzyszacej studentowi.

Impreza weselna za rok, gdzies na dalekim polnocnym zachodze Bialorusi - takze ze Szwabii bedziemy mieli wszyscy calkiem daleko. Cala dzika PL do przejechania.

wtorek, 16 czerwca 2009

Boze Cialo oraz Weekend (3/16)

Poprzedni tydzien jak kazdy zaczal sie postanowieniem poprawy i rozpoczeciem pisania magisterki 'od jutra'. Bylo to w niedziele... i okazalo sie, ze mozna. Malzenstwo piszace razem magisterki w mieszkaniu, wyglada prawdopodobnie tak samo jak podczas cichych dni - kazdy w swiecie swojego biurka, nie slucha, nie rozumie i nawet nie probuje zrozumiec tego drugiego, bo jedno nawija o SixSigma a drugie o tym jak mu sie pakiety rutuja w k-ary n-cubes... nic ciekawego - ani jedno, ani drugie.

Oprocz magisterki powazna role w poprzednim tygodniu odegrala zaslyszana od Szpiega z Pily, a narzucona prawdopodobnie przez zone Wielkiego Dyrektora mojego dzialu, na tegoz dyrektora - DIETA. Jako ze dyrektor pozbyl sie okolo 50000 karatow ze swojego ciala, dieta zainteresowala tych i owych co by tez tak chcieli.

Wynik jest taki ze wsuwamy mase owocow, tony warzyw i chyba nie wychodzi nam to na zle, chociaz przez wzglad na ilosc - tego co ja uprawiam dieta nazwac nie mozna.

Wieczor Bozego Ciala spedzilem w drukarni sprawdzajac czy amerykanie popsuli duzo, czy tylko troche (z racji wolnego dni robili zmiany zeby potem miec wiecej pracy przy ich naprawie). Wydawalo sie, ze wszystko poszlo gladko. Widac maja wprawe w takich operacjach, bo zostawili bombe z opoznionym zaplonem ktora wybuchla mi w twarz dnia nastepnego w piatek, ktory powinien byc nudny jak flaki z olejem - a dzieki rozrywkom dostarczonym przez naszych madrzejszych kolegow byl obfitujacy w ciekawe zdarzenia.

Trudy przedpoludnia zrekompensowalem sobie po poludniu rozwalajac po kolei w ping-ponga wszystkich z dzialu ktorzy staneli do walki i jeszcze nie poszli do domu.

W weekend pakiety po moim 2D-mesh'u zaczely juz nawet latac prawie tamtedy ktoredy bym chcial zeby lataly... wystarczy jeszcze troche posleczec, mega duzo potestowac, zapisac, opisac, napisac, wydrukowac... w kazdym razie jest PLAN. A z godnie z tym co mowia ludzie z kraju, ktory do niedawna rzadzil swiatem - plan jest najwazniejszy.

First thing you need is a plan. A plan is everything.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Weekend (2/16)

Najpierw poniedzialkowa rozmowa dnia, pomiedzy dzielnym adminem a jego kolega z zza wielkiej kaluzy -

"Kunio: What happens is we have devices in our network that we don't have access to..."
AJ: If it makes you feel any better - neither do we..."

miny wszystkich pozostalych uczestnikow tej videokonfy - bezcenne.

Wracajac do tematu dzisiejszego odcinka - w sobote udalismy sie do heimatstadt aby cieszyc sie i weselic z moja kolezanka z podstawowki, oli wykladowca, uczniem mojej mamy, oli przyjaciolka, moim wykladowca oraz dziewczyna z ktora razem z ojcem pogrywalismy w siatkowke. Polska jak wszyscy wiedza jest krajem nowoczesnym i tolerancyjnym, zatem nikogo nie dziwilo ze te 6 osob zdecydowalo sie na wspolny zwiazek.

W odroznieniu od poprzedniego slubu na ktory sie wybralismy, udalo nam sie spoznic zaledwie 1 minute - zatem tendencja jest calkiem obiecujaca i prezes moze razem z przyszla malzonka spac spokojnie - na waszym slubie bedziemy grubo za wczesnie ;).

Z racji spoznienia wypadlo nam siedziec przy samym wyjsciu do kosciola, w poblizu dziada ktory oprocz soczystych komentarzy wydzielal tez calkiem soczyste zapachy jak dobrze zawialo. Na szczescie (co bylo zaskoczeniem dla swiadkow tego zajscia, biorac pod uwage stan ogolny osobnika) - jedynym jego zamiarem bylo danie na tace (sic!) i oddalenie sie we wzglednym spokoju w sobie tylko znanym kierunku.

Problem dziada rozwiazal sie sam, slub przebiegl gladko, szkoda ze z racji wzrostu i miejsca w szeregu razem z ratownikiem z LiverpoolWatch zaprezentowalismy tylko czubki swoich glow na pamiatkowym zdjeciu. KM nie chciala sie dac podniesc wiec jej pewnie nie bedzie widac wcale :D.

Wesele - same pozytywne zaskoczenia, z jednym tylko minusem (byl nim poziom zlych tluszczow w gulaszu). Latency do pierwszego 'gorzko' umykajace zmyslom, ilosc jedzenia i picia, ktorej zmysly ani brzuchy nie byly w stanie ogarnac, oraz 3 identycznie wygladajace kelnerki ktore przynosily wszystko akurat nim mialo sie skonczyc poprzednie. Co prawda byla tez nieudana proba zamachu brudnymi talerzami na KM, ale nieudana wiec sie nie liczy. Absolut znikal w oczach, proporcjonalnie rosly usmiechy (z przerwa na gulasz kiedy wszystkim miny zrzedly).

Osobny akapit nalezy poswiecic kapeli - byla boska.

Jako, ze wesele bylo na mierzynie, wydawalo sie, ze oto nadszedl dzien w ktorym bedziemy mieli blisko taxa do domu (czy jak tam sie teraz nazywa mieszkanie na ostoi). Okazalo sie ze blisko owszem, ale nikt nie powiedzial ze tanio... bywa, zycie w pile rozpuszcza i przyzwyczaja do kursow za 5pln ;). A tu niespodziewajka.

Niedzieli bylo malo, bo zaczela sie dla nas w okolicach 3PM. Tu i tam, MamaTataMamaTata - i juz trzeba sie zbierac na kolejne spotkanie z pilska rzeczywistoscia.

A ta rzeczywistosc jest chwilowo jak wielki czarny brudny polaroidowy pies. Z nadgryzionym lewym uchem, a oklapnietym prawym.

Wrr. Wrrr!

czwartek, 4 czerwca 2009

Weekend (1/16)

Nowym elementem wystroju naszego mieszkania staly sie rakiety tenisowe. Jest ich kilka, wystarczajaco zeby powiesic je na przynajmniej czesci z tysiaca gwozdzi i gwozdzikow ktore poprzedni lokator, albo zryty wlasciel, powbijal losowo i radosnie praktycznie w kazdy jeden pusty kawalek sciany. Rakiety symbolizuja oczywiscie najwiekszy sukces KM (1120WTA) ktora przegrywajac w pieknym stylu ze zbyt dobrze grajaca wredna zdzira - zostala akademicka wicemistrzynia szczecina w tenisie ziemnym. Chapeux bas!

Nie mniej trudnego wyczynu dokonala ekipa smialkow prowadzona przez bylego prezesa SSWC - udalo sie jednego dnia rozlozyc, uzyc, oraz zlozyc spowrotem do pudelka kosztujacego astronomiczna sume 3232 batow tajlandzkich WoWa. Jak ktos nie wie co to to niech jedzie do tajlandii i spyta. Mimo potrzeby tlumaczenia instrukcji z tajlandzkiego (phuut phaasaa thai mai dai) na slang szczecinski udalo sie juz po 2 godzinach zasiasc do pasjonujacej rozgrywki.

Do poczatkowej batalii przystapili: prezes wraz z zona, ochroniarz prezesa takoz z zona, oraz moja skromna osoba pozbawiona zony ktora w tym czasie wykonywala rozne czynnosci zwiazane z wieczorem panienskim o ktorych wiedziec nie chce. Pierwsza trudow i znojow wedrowki po nieprzyjaznym swiecie pelnym Gnolli oraz Dzikunow (ktore sa tak przerazajace ze nawet wszedobylski i wszystkomajacy google nie posiada ich zobrazowanych) nie wytrzymala zona szefa ochrony. Godzinke po jej zejsciu na kanape szef zarzadzil pelen odwrot, na szczescie troche wczesniej pojawil sie Pierwszy Tata ktory wspaniale uzupelnil luki personalne i dzielnie wytrzymal ponad godzine. Jak to z tatami bywa - musial sie dosyc szybko ewakuowac, na placu boju zostala tylko zona prezesa (endurance ponad przecietna jesli chodzi o trwanie u boku zaaferowanego osmiosciennymi kostkami meza) oraz MY. Stoczywszy kilka epickich bitew postanowilismy jednoglosnie o zakonczeniu grania, ze wzgledu na fakt, iz bylismy juz tak boscy, ze gdybysmy byli jeszcze troche bardziej - to juz trudno byloby wrocic do rzeczywistosci.

W dwoch slowach - weekend zwyciestw.

W nastepnym odcinku slub Pana Doktora.